Misiunia

  • by

Pora na „magiczne” opowiadania o zwierzętach. Zachęcam Państwa do pisania. Jest tyle niesamowitych historii, które można opowiadać, dając sceptykom namacalny dowód, że zwierzę, to coś więcej niż futro.

Historia tej koteczki była, jak to łatwo przewidzieć, smutna. Na szczęście tylko do jakiegoś czasu, potem los jej się odmienił całkowicie. Mieszkała w piwnicy. Panie, które opiekowały się w danym miejscu bezdomnymi kotami, karmiły ją i dbały, kiedy „złapała przeziębienie”, a nawet ją wysterylizowały, żeby nie powiększać bezdomności.

Kiedy wieczorem Panie przychodziły ją nakarmić, biegła za nimi i prosiła, żeby ją wpuścić do domu. Koniecznie chciała mieć swój dom i kogoś od głaskania i przytulania na stałe. Panie dokarmiające nie mogły jej przyjąć, bo zwierząt miały już bardzo dużo. Kotka miała wówczas około pięciu lat. „Ślicznościowa” jest z niej kocia kobietka.

Futerko koloru „błękitnego” i bardzo ciekawa mordka świadczyć mogły o tym, że przodka mogła mieć w rosyjskim błękitnym kocie. Nie ma przypadków, więc i tym razem nie było. Zgłosiła się do lecznicy Pani karmiąca koteczkę, przyniosła ją na sterylizację. Kicia, gdyby mogła, owinęłaby się jako szalik dookoła szyi każdemu, kto zechciał ją pogłaskać. Nie można było oddać takiego kota na ulicę, szkoda nam wszystkim jej było. Absolutnie udomowiona to była kicia. Podczas rekonwalescencji, po operacji, mieszkała u jednej ze swoich opiekunek, a w lecznicy wisiało ogłoszenie o niej i wszystkich pytałyśmy, kto by pokochał tę kocią piękność.

Trudno jest znaleźć dom dla dorosłego kota. Niemal każdy chce mieć malutką, puchatą kulkę, myśląc, że dorosły kot się nie przyzwyczai. To jest nieprawda. Kot ze swoim właścicielem tworzą niemal jedną całość. To do człowieka tęskni zwierzę. Czasem z tęsknoty umiera.

Na szkolenie do Warszawy przyjechała moja przyjaciółka z Wrocławia. Gadałyśmy, jak to zwykle my, niemal przez całą noc. Ewcia zaczęła opowiadać, że ostatnie kilka tygodni poświęciła na poszukiwanie kota. Chciała mieć kota, chciała kogoś do przytulania i głaskania, kogoś, kto swoim drobnym ciałkiem wypełni dom. Oglądała koty u znajomych, jakie mieli do oddania, ale wszystkie były malutkie, a ona chciała dorosłego kota. Łatwo zgadnąć, że pojechałyśmy do pani z kotką, „prawie błękitną” J. Zakochały się w sobie od pierwszego wejrzenia. Człowiek znalazł zwierzę, zwierzę znalazło człowieka.

Misia, bo takie dostała imię, zamieszkała we Wrocławiu. Dom Ewci stał się zupełnie inny po jej zamieszkaniu. Misia aportuje piłeczkę, kulki z papieru, rozmawia z Ewcią – na zadane pytanie zakończone jej imieniem odpowiada poważnie: „miau”.

„Misiunia”, jak mówi do niej Ewcia, to stworzenie pozbawione nerwów. Nie ma w niej nawet krztyny agresji.

Któregoś dnia Ewcia jak zwykle szykowała się do pracy. Wyszykowana, szła już w stronę drzwi, kiedy to „Misiunia”, z jakimś niepohamowanym szałem rzuciła się jej na nogi. Trwało to parę sekund. Wystarczyło jednak na tyle, żeby porwać rajstopy i podrapać nogi. Ewa była w szoku. Wiadomo już było, że do pracy się spóźni, bo właśnie odjeżdżał autobus, którym zawsze jeździła. Tymczasem Misia spokojnie położyła się spać. Ewa doprowadziła się do porządku i pobiegła do pracy. Koledzy przywitali ją inaczej niż zwykle, wszyscy się koło niej zgromadzili dopytując: „Ewa, skąd wiedziałaś?”. „Ale co? – pytała zaskoczona mocno ich reakcją – co wiedziałam?”. Dowiedziała się od nich, że autobus, którym zawsze jeździła, miał wypadek, a w miejsce, w którym zawsze stawała, wbił się słup. Gdyby jechała tym autobusem… no cóż… możemy „gdybać”. Nie pojechała, bo „Misiunia” za swoje uratowane życie odpłaciła tym samym.

Joanna Róża Kowalik

Tekst opublikowany za zgodą Ewy.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszelkie niedozwolone kopiowanie tekstu, w tym jego fragmentów, stanowi czyn zabroniony, ścigany z urzędu.